Do zamku pickupem: relacja z koncertu Patryka Zakrockiego & Alberta Karcha

Na końcówkę marca i początek kwietnia plany koncertowe miałem już jasno określone, nagle jednak, wyświetlone na ekranie: zdjęcia, nazwiska, tytuł i data, natychmiast je przekreśliły.

Patryk Zakrocki & Albert Karch / 28 marca 2022 / Klubojadalnia Młodsza Siostra, Warszawa

Wieści na temat Alberta docierały do mnie od lat i ogólny ich wydźwięk był za każdym razem znacznie więcej niż tylko „pochlebny”, a jedna z opinii brzmiała po prostu: „ja nigdy nie słyszałem takiego bębniarza…”. Niestety – terminy się wciąż WYBITNIE nie składały, a sięgać po płyty nie chciałem. Na szczęście, co się odwlecze…

Jaki jest zaś mój stosunek do gry Patryka, to chyba rzecz wiadoma, ale na wszelki wypadek przypomnę fragment – dość już kurzem pokrytej – recenzji, bo zdania nie zmieniłem:

Co więc czyni z Patryka gitarzystę wyjątkowego? Niejedno. Na pewno jego potyczki z czasem – osiąga efekt, który wcześniej wiązałem wyłącznie (?) z Góreckim, czyli sekundy się przy nim r o z c i ą g a j ą. Po pięciu minutach mam wrażenie jakby ich minęło ze dwanaście i TO DOBRZE. To nie żadna nuda, tylko umiejętność podawania dźwięku tak spokojnie, że zachodzi swoista zgoda pomiędzy jego startem i wybrzmieniem do końca, a przestrzenią, którą te drżące struny zagospodarowują i w której są zanurzone. Taki sojusz przynosi odprężenie i nasuwa myśl o niemal terapeutycznym potencjale granych fraz, bo są po czubek nosa nasączone zwiewną niespiesznością.

Gdyby jednak na tym stanęło byłoby niebezpiecznie – hasło „ładna muzyka” już by tylko czekało na glejt, żeby na piasku ogłosić panowanie, ale udaje się je przegonić całkiem skutecznie. Czym? Przede wszystkim naturalnym – niemożliwym do wyuczenia – groove’ieniem. Choćby nie wiem jak stoicko i od linijki starał się grać (oczywiście wcale nie twierdzę, że to robi) jest skazany na TRANS. Mało kto to w Polsce ma i prawie nikt w takiej obfitości.

A podejście, pozwalające ewentualny zarzut zbytniej „ładności” oddalić już ostatecznie, dobrze opisuje pewien cytat: „Metodę pedagogiczną Profesora [Czeżowskiego] określaliśmy jako zimny chów cieląt. Należało do niej np. to, że każdy sam musi sobie znaleźć temat pracy naukowej (…). Tak zwane „dawanie tematu” Profesor uważał za pedagogiczny absurd”. I może jeszcze: „Nigdy nie odczułem z jego strony nawet cienia nacisku, by pójść w tę, a nie inną stronę – choć parę razy zdarzyło mi się usłyszeć słowo aprobaty, gdy poszedłem we właściwą. (Bogusław Wolniewicz, Filozofia i wartości I s. 144)

(…) Nie mogę odciąć się od przekonania, że właśnie w ten sposób Patryk traktuje muzyków mu towarzyszących. Wyrzuca ich na głęboką wodę i muszą sobie w określonych ramach poradzić, a jak to zrobią, to ich sprawa, choć mogą liczyć na jego milczące wsparcie i chyba je czują.

Te dwie okoliczności – ciekawość względem Alberta oraz całokształt doświadczeń z Patrykiem – zadziałały pobudzająco i mobilizująco; tyle o motywacjach własnych i myślach plątających się po głowie przed występem.

A we wnętrzu Młodszej Siostry? Próba – już na etapie rozstawiania sprzętu – pozwalała żywić pewne nadzieje:

– Wiesz, Hubert Zemler mi powiedział, że gitara to świetna baza do dalszej rozbudowy – mam inne podejście – nie używam ŻADNYCH efektów, zobacz ona z każdym dźwiękiem inspiruje, nie można skończyć utworu normalnie (śmiech)…

– Tak się zastanawiałem, wziąć te tomy czy nie? I jednak mam dziś tylko werbel, centralkę i blachy. Jakoś myślę, że wystarczy…

A kwadrans później:

– W wielu momentach będę chciał zwalniać…

– Ja się nigdzie nie spieszę.


Witek Zimowski (niegdyś piszący w Lizardzie, dziś prowadzący facebookowy profil poświęcony pamięci studia Złota Skała, autor eseju o płycie Legenda dołączonego do obecnej reedycji albumu, a prywatnie ojciec chrzestny dwójki mych dzieci) powiedział swego czasu: „dobrze jest, gdy gitarzysta ma swojego perkusistę”. Wtedy omówiliśmy sobie ad hoc przypadek: Raphaela z Pawłem i Jimiego z Mitchem, potem chyba wyszliśmy naprzeciw napataczającym się naturalnie szczególnym połączeniom, na instrumenty już nie bacząc… A teraz nawiązując do naszej wymiany, pozwalam sobie postawić tezę – dla wielu być może zbyt pochopną – że kimś takim jak Mitchell dla Hendrixa i Szpura dla Rogińskiego, jest dla Patryka właśnie Albert.

Skąd ta śmiałość? Ano stąd, że porozumienie w tym ułożeniu na tylu płaszczyznach się rozgrywa, że o wątpliwości aż trudno. Zacząłbym od sprawy najprostszej, a fundamentalnej i niezbędnej dla programu o nazwie „różne bluesy” – drive’y i temperamenty się natywnie zgadzały. Mym myślom przydało to rozbudzającej radości, a na organizm wpłynęło odprężająco. Samo brzmienie, zarówno gitary jak i każdego elementu zestawu perkusyjnego było rozłożyste, a ta szerokość brała się stąd, że oni obydwaj nie zwykli trzymać instrumentów za gardło, zaś grane formy były raczej przestronne niż zawalone meblami i nikt tego stanu rzeczy nie naruszał.

Trafiło na siebie także dwóch kompozytorów, co się z kolei przejawiało w ciągłych fluktuacjach dynamiczno-artykulacyjnych, nagminnie subtelnych i zawiłych, czasem prostszych i mocniejszych, ale w zakresie ekspresji zawsze stojących jak najdalej od jednoznaczności czy burzliwej gorliwości. Dzięki temu różnica między wymowną pewnością swego a wykonawczym ekstrawertyzmem była na wyciągnięcie ucha, a ściślej – okazało się, że jedno z drugim iść w parze nie musi.

Wszystkie autorskie fragmenty miały wyrazisty nastrój, a spostrzeżenie, że obcujemy z – choć elastycznymi – to nadal konkretnymi konstrukcjami, przychodziło tylko wtedy gdy motyw początkowy, po długiej podróży, zaskakująco powracał. Tę płynność – absolutną prawie – witałem z ulgą, bo leżące na drugim biegunie (a tak przecież przy innych okazjach częste), uporczywie odznaczające się w świadomości momenty graniczne między wątkami lub rozbudzana co jakiś czas uważność przy otwieraniu następnych sekcji, są dla mnie czymś wielce uciążliwym i zwykle oznaczają li tylko niedomagania natury wykonawczej.

Albert – z wyraźną flegmą – uderzając w werbel chyba cztery razy: TA… TA… TA… TA…, wyznaczył nowy standard perkusyjnej bezpretensjonalności, a cyknięcie (najpewniej w kopułkę ride’u) użyte tylko raz w ciągu całego numeru zakotwiczyło się w pamięci i zadziałało niczym widok komety na pustym niebie, podobnież rozciągnięta niespodziewanie plama z basowych strun Patryka.

Później przyszła też konstatacja, że termin „solówka” nie pasuje do właśnie wydobytej z Gibsona serii dźwięków, choć encyklopedia nie wahałaby się go użyć, a obrazów i scen, wyświetlanych przed oczami wyobraźni – gdy oczy właściwe zamknąłem – też nie brakowało: wolna czarna lokomotywa pośród palm, pickup na pustyni (Ford F-100 rocznik 1965), latanie na ścigaczu z miśkami z VI części Gwiezdnych Wojen, daleki zamek w górach, wilki bawiące się kośćmi…

Skąd efekty tego rodzaju? Sądzę, że czwartym już polem wspólnym jest dla Patryka i Alberta praca z brzmieniem sensu stricto. Albert to producent – zawodowo się tym zajmuje, Patryk z kolei miksuje swoje albumy, od dwóch dekad tworzy muzykę filmową i teatralną, gdzie kolor słusznie dobrany bywa na wagę złota.

Rzućmy jeszcze okiem na tytuł „różne bluesy”. One mogą być różne od siebie nawzajem lub różne od bluesów historycznie wcześniejszych – tego wieczora dostaliśmy to i to, ale na czoło wysunąłbym znaczenie temporalnie rozleglejsze. Rzekłbym – może trochę szumnie – że udało się część dawnego dobytku dziejowego znacząco rozszerzyć, przez co powstała muzyka przede wszystkim wieku XXI. Uzyskany rezultat skojarzył mi się ze słowami zasłyszanymi gdzieś u Wolniewicza, a on powoływał się wtedy bodaj na Leona XIII: „bez nowych treści stare dziedzictwo zwiędnie, a bez oparcia w starym dziedzictwie nowe treści zwyrodnieją”.

A już na koniec… mógłbym sklecić krótką listę koncertów, okazujących się pierwszymi i zarazem ostatnimi scenicznymi spotkaniami danych muzyków – oby historia tego duetu nie należała do takich, bo wówczas w kategorii „niewykorzystany potencjał” mieliby Panowie szansę otrzymać coś na kształt medalu olimpijskiego, czego im z całego serca nie życzę. 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze