W dość już dawnej notatce napisałem:
Na każdej trasie celowałem w ich występy tak, by trafić na choćby jeden grany po dłuższej przerwie. Wojtek Waglewski moje spostrzeżenie o ich wyjątkowości skomentował następująco: „one są fajne, bo część rzeczy po omacku gramy – jesteśmy po wakacjach czy jakichś innych projektach, więc sobie przypominamy jak to było. A w związku z tym, że nie zawsze sobie potrafimy przypomnieć, to się pojawiają nowe, zaskakujące rzeczy i nietypowa energia”. (o muzyce się NIE gada, s. 296)
Voo Voo / 11 września 2020 / GOK Sezam, Tarnowo Podgórne
Podświadomie założyłem więc scenariusz pozytywny, a wiadomo jak to z empiryzmem indywidualistycznym bywa – nigdy ogół zdobytych doświadczeń nie wyczerpie wszystkich możliwych scenariuszy. I faktycznie, bębny brzmiały tak, jakby na każdym elemencie zestawu grał inny perkusista, gitara za jasna i niestabilna, wokal zdecydowanie zbyt z przodu i last but not least dominujące wrażenie osobności muzyków względem siebie, przypominające próbę nawiązania kontaktu, pomimo przebywania w przedzielonych grubymi ścianami pomieszczeniach.
Słuchanie zespołu tak porozbijanego przez techniczne uciążliwości, to nic wesołego – ciężar niemalże, którego dźwiganie dodatkowo utrudniły bardziej „stojące” niż „płynące” aranżacje Przybyszów i Na coś się zanosi. Dobrze rozumiem i znam ten zabieg – zwykle koncerty Voo Voo startują niespiesznie i to we właściwych warunkach robi swoje. Cieszą mnie też kolejne otwarcia wspomnianych kompozycji, ale odczucie było kategoryczne – pozbawianie akurat tych utworów drive’u zadziałało na nie tak, jak na Samsona ścięcie włosów.
Gdy z początkiem trzeciego fragmentu sytuacja ani drgnęła, pomyślałem: „co za beznadzieja – dźwięk już pewnie taki zostanie, po cholerę ja tu przyjechałem… A może pandemia mi przeczyściła głowę i tych cholernych piosenek, po prostu, nie lubię?”. Dalszy rozwój wydarzeń przypominał coś na kształt rozmowy Dona Corleonego z Amerigo Bonaserą. Przypomnijmy: Ojciec Chrzestny odłożywszy kota na stół, wstaje z fotela, podchodzi do okna i ze skrzywioną miną odpowiada: „Bonasera, Bonasera… cóż Ci uczyniłem, że mnie aż tak nie szanujesz?”. Oczywiście Bonasera to ja, a Don Corleone to Krzysztof Głębocki (akustyk Voo Voo).
Podczas środkowej części Głęboko w duszy przyszło wyciszenie, a gdy ustało i wolumen podskoczył – w okamgnieniu – WSZYSTKIE wspomniane wcześniej problemy zniknęły bezpowrotnie. Perkusja była spoista i miała strzał, bas dostał mięsa i został ciut uwyraźniony, gitara zyskała sporo zadziorności, saksofon wkraczał pękatym i lśniącym – jak blacha z którego jest zrobiony – rejestrem, a wibracje fortepianu bywały, w czysto fizycznym znaczeniu, dotykające. Powiedziałem wtedy do siebie: „słyszę Voo Voo”.
Tylko co to „słyszę Voo Voo” właściwie znaczy? By sensownie odpowiedzieć muszę zahaczyć mimochodem o coś o wiele ogólniejszego (być może wymagającego kiedyś rozwinięcia). W ostatnich latach, na moich oczach, pękło wiele ekip. Na ich gruzach zwykle coś powstawało, ale często czym kolejne inicjatywy bliższe teraźniejszości, tym silniej dawała o sobie znać pewna wyrodniejąca tendencja. Jej przyczyny są złożone i zawiłe – bo ludzkie – ale generalna obserwacja jest taka: następstwem krachu, tej czy innej konstelacji była niemożność (?) zawiązania w nowych warunkach więzi umożliwiających powstanie ZESPOŁU. Co w muzyce się natychmiast – in minus – odzwierciedlało.
Choć Wojciech Waglewski powiedział mi kiedyś [co oczywiście mogło ulec zmianie]: „mniej teraz jesteśmy zespołem niż wieki temu całe z oczywistych powodów, ale cieszą mnie takie sytuacje w których nadal tworzymy coś, co nazwałbym językiem Voo Voo”, to przyznaję, że przy żadnym innym polskim składzie, tak łatwo terminem zespół nie szastam, jak właśnie przy Voo Voo. Oni nie są, uważam ani projektem, ani grupą, a właśnie zespołem. Co tym razem to przekonanie przygwoździło i przyklepało?
Na pewno życiowy rozwój granej muzyki, którego wskazałbym przynajmniej cztery etapy: pierwszy nazwałbym walką o utrzymanie się na tratwie, gdy wiatr i woda nas nie oszczędzają. Drugi, to zwarcie brzmienia i wyciągnięcie na wierzch KLASY tkwiącej w wydobywanych dźwiękach, czas ulgi i radości, że wysoki standard został dochowany. To dużo i wystarczy, aby żywić za takie osiągnięcie szacunek, ale na miano zespołu nie wystarczy.
Jak więc pokonali ten wewnętrzny próg? Otóż, co parę chwil, stawali się coraz mniej… ŁADNI. Jeszcze przed momentem byli kolorowi, kulturalni i punktualni, a tu nagle przyszedł czas by albo – jak mi to kiedyś wyklarował Maciej Sobczak – „splunąć na te struny”, albo pozostać na wygodnej pozycji i szansę na przełom stracić. Waglewski Rubikon przekroczył – przekręcił stosowny potencjometr w prawo i uderzył, a ja poczułem na twarzy WIATR z jego wzmacniacza. Tęczowa łuna ustąpiła pola skali monochromatycznej, a klarowny i elegancki balans rozproszyła zrywna brawura.
Podtrzymali ją i doprowadzili do końca podczas Się poruszam, kiedy to każde następne kółko odkreślane motywem saksofonu, było grane z rosnącą intensywnością, na tyle sugestywną, by werblowe nabicia, szarpnięcia strun czy wbuchy powietrza wychodzące przez czarę, zdawały się wręcz wydzierane z organizmów wykonawców.
I to jest właśnie etap trzeci, kiedy osiągnięta wspólnie ofensywność bierze górę na tyle, że muzycy wydają się – paradoksalnie – nie tyle kreatorami zaistniałej sytuacji, co bardziej PORWANYMI przez bieg wydarzeń jej uczestnikami. Owszem aktywnymi i cały czas świadomymi, ale przypominającymi w tym raczej podróżnika w łódce, którą kieruje wielce silny prąd rzeczny, niż spokojnego sternika na dużym jachcie.
Ktoś może czujnie zapyta – a czym się to różni od etapu pierwszego, który podsumowałem w podobny sposób? Różnica to taka, jak pomiędzy rowerzystą, który wbrew swej woli zaczyna się ze stromej góry STACZAĆ a takim, który z niej ZJEŻDŻA i dla którego ryzyko z takim zjazdem związane jest RADOŚCIĄ, bo jako typ psychiczny ma w sobie coś z człowieka przygody*.
Jak to wpłynęło na muzykę? Ogromnie. W jednej chwili nadało jej – nie waham się tego napisać – sens etyczny, bo robiąc się dzika, stała się też POWAŻNA. Artystyczną kulminacją tej części była Niedziela – Wojtek Waglewski pozwolił sobie w niej na ingerencję, którą często w wywiadach pochwala, ale rzadko sam się tak zachowuje. Mam na myśli nagłe zatrzymania solówek kolegów – na wzór Milesa Davisa – tym razem wejście gitary impertynencko przecięło partię saksofonu. Gdy utwór się zakończył minęła równo godzina, a aura po nim pozostała była na tyle wyjątkowa, że natychmiast syknąłem pod nosem: „A teraz panowie won do garderoby i żadnych bisów”.
Zagrali… Nim stanie się tak – wesołe, skoczne i lekkie. Zawrzało we mnie i osłabłem jednocześnie. Boże, jak byłem zły – aż do tego stopnia, że poczułem potrzebę odwrócenia się od tej muzyki, więc w geście sprzeciwu stałem bokiem, albo prawie tyłem do sceny. Drugi raz tego wieczoru straciłem wiarę w dalsze powodzenie sprawy. Już uszyma wyobraźni słyszałem: Wannolot, Nabroiło się, Flotę… i znów – w swych sceptycznych rachowaniach – się pomyliłem.
Odpalili (w duchu agresywno-zawadiackim) Się poruszam, a następnie zrobili coś, na co w głębi duszy za każdym razem liczę, ale nigdy nie pozwalam tak wyśrubowanym oczekiwaniom zabrać głosu – i to właśnie był etap czwarty. Obok wykonawczej śmiałości i przy utrzymaniu zaciemnionego nastroju, zawiało także dramaturgiczno-kompozytorskim ryzykanctwem.
Środkowa część Piątku okazała się nie tylko przedłużeniem i (wspartą wirtuozerią) nadbudową wyrazistego pulsu, a fragmentem, który w obrębie wytworzonej przestrzeni stanął na własnych nogach, autonomicznie. Zaczęło się od solówki i skromnych loopów gitarowych (pokrewnych tym z Soboty), ale z czasem konstrukcja rosła i nabierała rozmachu. Gdyby kolejne elementy wprowadzć zbyt długo czy niepewnie, mogłoby to rozwalić utwór – wynik byłby niczym kara za zuchwalstwo, wzbudzająca po fakcie co najwyżej politowanie… tak się nie stało.
Voo Voo pokazało rozległość myślenia i stanowczość działania, łącząc: rockową drapieżność artykulacyjną, jazzową łatwość w operowaniu dynamiką, improwizatorską impulsywność oraz pomysłowość rodem z muzyki współczesnej. Wszystkie te cechy ZAGRAŁY. Co tu kryć? Popłakałem się wtedy. Potem znów wystraszyłem, gdy po zejściu ze sceny postanowili na nią wrócić (nie tylko po to, by się ukłonić), ale Człowiek wózków swym wciągającym, acz subtelnym przemykaniem dał czas, bym ochłonął. Sprawił też, że na serio przeżyłem tekst, a mocno uderzone przez Mateusza akordy fortepianu – podane w sporych odstępach czasu i z delayem od Krzysia Głębockiego – jeszcze w ostatniej chwili tor lotu muzyki konkretnie (i udatnie!) przekręciły.
Takie wieczory to nie żarty. Gerry Jablonski powiedział mi kiedyś, że po latach zrozumiał powiedzenie Carlosa Santany o tym, że: „dźwięk, który grasz musi być jak pocisk przecinający papier”. Trzymając się tej terminologii mogę powiedzieć, że na sali gminnego ośrodka kultury dostałem 4 kule i musiałem się poddać – niewiele więcej może się chyba w obcowaniu ze sztuką zdarzyć.
*** APPENDIX ***
Post scriptum I – napiszę coś niełatwego – momentów kalibru Piątku kilka na przestrzeni ostatnich lat od Voo Voo dostałem i jestem za to wdzięczny. Często o takich doświadczeniach Wojtek Waglewski powiada, że są istotą zespołu; że właśnie po to się gra; że formy studyjne to pretekst do dalszego rozwijania utworów na żywo… to wszystko prawda. Tylko, że dyskografia koncertowa Voo Voo tego nie oddaje, a już na pewno nie w stopniu, w którym powinna.
Ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy TEN koncert się trafi należałoby, uważam, KAŻDY występ nagrywać na ślady (w obecnych realiach żaden problem), tak by zespół nie miał na sobie obciążenia, że „nagrywamy dziś płytę koncertową” (bo to się różnie kończy). Nawet gdyby to oznaczało zbieranie materiału przez kilka lat i efekt komercyjny byłby żaden (nie czarujmy się – pozycja koncertowa sprzedaje się zwykle w stosunku 1:3 wobec albumu studyjnego), to z czystej uczciwości – by udowodnić poprzez nośnik raz na zawsze, że słowa i czyny to w tym wypadku jeden zbiór – trzeba to zrobić. Inaczej obraz Voo Voo na płytach pozostanie niepełny.
Post scriptum II – tego dnia miałem okazję odbyć dłuższą rozmowę z Wojtkiem Waglewskim, który całą treść tego wpisu usłyszał zaraz po koncercie i jedną kwestię przedstawił ze swojej strony na tyle dokładnie, że chciałbym tę jego wypowiedź przytoczyć, bo ma pewną wartość poznawczą.
Gdy tylko wszedłem do garderoby przywitał mnie słowami: „w trakcie Nim stanie się tak myślałem, że zwymiotujesz!” Zabrałem się więc za precyzowanie powodów mej złości. Odpowiedział mi na wyrażone obiekcje tak: „rozumiem Cię, ale gdybyśmy tego utworu nie zagrali, nie byłoby też wszystkiego co pojawiło się po nim – on mi daje pewność, że publiczność jest razem z nami i to mnie uspokaja. Wtedy mogę – jakby odświeżony – przejść dalej i zagrać między innymi takie rzeczy, jak to rozwinięcie w Piątku.
Post scriptum III – dla pełnej jasności może warto dodać: finał etapu drugiego to, moim zdaniem, „sufit” możliwości projektu. Tak samo jak finał etapu trzeciego mam za „sufit” możliwości grupy, a etap czwarty to obszar, na który tylko zespoły mają wstęp. Gdy przyłożyłem tę pojęciową linijkę, do sumy wysłuchanych przez siebie koncertów wyszedł zaskakująco klarowny podział: projekty mogą wzbudzić co najwyżej szacunek, grupy – zachwyt, ale tylko zespoły i muzycy występujący solo doprowadzali mnie do łez.
* ukradłem tu kilka słów Henrykowi Elzenbergowi, z artykułu: Estetyka jako dyscyplina wartościująca dostępnego w książce Wartość i człowiek, Toruń 1966 (s. 36).
Galeria: Agnieszka Wojt

Redaktor Portalu Ze Słuchu