Gerry Jablonski Band & Alan Nimmo: recenzja koncertu online

Dziś trudna sytuacja – z zespołem Gerrego Jablonskiego jestem związany nieco bardziej niż z większością innych grup, których temat na Ze Słuchu poruszałem: byłem z nimi w trasie w 2017 roku, pracowaliśmy intensywnie przy płycie Live at the Blue Note, a później (gdy chłopaki rozeszli się ze swoim wcześniejszym managmentem) zaczęliśmy współpracować na stałe, czego pierwszym rezultatem był ich występ z Józefem Skrzekiem na Las, Woda & Blues… Jesteśmy wciąż w kontakcie, a teraz, aby napisać o ich niedawnym koncercie online, tę relację trzeba odłożyć na bok. Niby nie pierwszyzna, ale z czasem ta trudność ani o jotę nie maleje, wprost przeciwnie. Z drugiej strony, jak mi to kiedyś Gerry powiedział: „You’re the greatest fan, and our fuckin’ worst critic”. Skoro na to miano zasłużyłem, to głupio byłoby je stracić, więc do roboty.

Zacznijmy od drobnej anegdoty – pamiętam, że gdy jechaliśmy samochodem (chyba) z Wratislavii do Krzeszyc, gdzie był do zagrania koncert plenerowy, Gerry wspomniał o dwóch sprawach – chciałby mieć w zespole hammond oraz drugiego śpiewającego gitarzystę, najlepiej stylowo zbliżonego do Paula Rodgersa. Przy pierwszej kwestii zapytałem czy to przypadkiem nie będzie wymagało w zespole więcej porządku i nie skrępuje zbytnio kapeli, odparł: „nie, co ty – po prostu byłoby więcej harmonii i kolorów, mówię ci… same plusy”. Do drugiej kwestii, gdy rzuciłem wprost: „po cholerę?” odniósł się tak: „wiesz, gdybym miał podkład gitarowy w numerach, które bym śpiewał, mógłbym skupić się bardziej na samym wokalu, a w kawałkach, których bym nie śpiewał oddałbym się całkowicie grze na gitarze, czułbym się lepiej”.

Wspomniany koncert z Józefem Skrzekiem te słowa Gerrego zweryfikował i co tu kryć – miał on w 100% rację. Nie wchodząc zbytnio w szczegóły: hammond albo ubarwiał, albo umasywniał muzykę, albo rozszerzał jej stylistyczny horyzont i gdy później słuchałem Live at the Blue Note czy innych nagrań, to tego hammondowego wkładu mi już ZAWSZE brakowało. A w zeszłym tygodniu nadarzyła się okazja, by zweryfikować tę drugą kwestię, bo na część online’owego koncertu do kapeli dołączył Alan Nimmo, czyli lider King King – bardzo solidny gitarzysta, głosem wzbudzający podejrzenia o to… ile nieślubnych dzieci może mieć Paul Rodgers.

Ale zaczęli w składzie podstawowym: Gerry / Piotr / Grigor & Lewis. I to co w tej części rzuciło się szybko w uszy i takie do końca pozostało, dobrze oddaje prosty podział na dwa obozy. W pierwszym byłby Gerry i Lewis, w drugim Piotr i Grigor. Skąd potrzeba wprowadzenia takiego rozróżnienia? Otóż Gerry i Lewis to muzycy, którzy im trasa trwa dłużej, tym są LEPSI. Jak rozruch i stopniowe nabieranie rozpędu służy, tak – niestety – przerwa w graniu (trwająca już przecież kawał czasu) odcisnęła się wyraźnie. Gerry miał głos przytkany i nieco usztywniony, w palcach brakowało mu trochę elastyczności i luzu, ale nie stracił słynnej energii i tej części artykulacji, która sprawia, że człowiek rozgląda się w okolicach jego prawej ręki za… pilnikiem do metalu. Tu chcę wszystkich uspokoić – Gerry pozostał silny i DZIKI.

Z Lewisem inaczej, zawsze doceniałem jego zaangażowanie, bo w koncerty – niezmiennie – wkłada całego siebie i te nabicia mają charakter, ale jego groovy nigdy nie były tak zupełnie płynne. Tym razem słuchając muzyki, ciągle byłem zestresowany o to, czy za chwilę coś się nie wysypie. W każdym z pierwszych kilku utworów znalazł się jeden czy dwa momenty, kiedy machiną perkusyjną nieco zachwiało i łódź niebezpiecznie nabrała wody. Jeśli zaś chodzi o impulsywne przejścia, których wraz z jego stażem w zespole zaczęło przybywać: czasem są fajne, dodają energii i powodują dynamiczny skok, a niekiedy są bałaganiarskie i wprowadzają zamęt. Za to wokalnie jest nienaruszony – Little Wing zaśpiewał tak, jak robił to zawsze. Stylistycznie ten wokal może się podobać lub nie, ale to jest jego talent.

A jak zresztą ekipy?

Piotr i Grigor… ANI DRGNĘLI. Z nich biło tylko jedno: GŁÓD GRANIA. Bas Grigora brzmiał mocarnie i słuchając nagrania zastanawiałem się, co musi się stać, żeby tego faceta wywalić z groovu. Naprawdę nie wiem czy to możliwe – był w siodle CAŁY CZAS pompował poważną i zawsze ciekawą podstawę. Piotr zaś sprawił, że się wzruszyłem. Zapomniałem już trochę, jak bardzo ta harmonijka jest dla mnie ważna, znów był jak Zeus, rzucający piorunami – jasny, tnący, walący znienacka i do celu.

No i przyszedł moment na Alana. Zaczęli od Heavy Water i… zupełnie straciłem równowagę emocjonalną. Tak jak w przypadku hammonda musiałem Gerremu przyznać rację, tak przyznaję mu ją również tutaj. Przez drugą gitarę ichni heavy blues stał się jeszcze bardziej heavy, tak wyrazista rytmika Alana USTABILIZOWAŁA sound, a jego wokal… był więcej niż na swoim miejscu. To wykonanie powinno pojawić się w stosownym miejscu w internecie, bo żadna z zarejestrowanych wersji się tej nie równa. Co ważne – GJB od chwili pojawienia się Nimmo stali się jakby… bardziej sobą! Gerry się wyluzował: brzmiał swobodniej, więcej szalał, a harmonijka Piotra pomiędzy tymi dwiema gitarami zaskakiwała jeszcze mocniej. Ani razu nie zwróciłem już uwagi na jakieś nierówności Lewisa.

Co do samego Alana – słyszałem swego czasu King King w Koninie na Bluesonaliach. Przekonanie miałem proste: niecharyzmatyczny zespół i charyzmatyczny wokalista. I gdy teraz dołączył do ekipy Gerrego, doszło do narodzin hydry: zgodnej i niebezpiecznej. Jako gitarzysta nie jest tak ostry jak Gerry (ehem… kto jest?), brzmi bardziej sterylnie, selektywnie, ciut krócej (nie wiem czy ten jego Strat to nie przypadkiem model Roberta Craya, co by wiele tłumaczyło), a w solówkach ma wszystko zbyt pod kontrolą, ale ostatecznie jest w porządku. Najbardziej jednak cenię go za tęgie riffowanie – dość suwerenne i jednocześnie otwarte – i głos… ustawiony, pełny i pasujący do tej muzyki jak klucz do zamka.

Repertuar tej drugiej części bardzo trafiony: Little WingThe Sky i Crying, które nie wymagały pewnie żadnego ogrywania, walec w postaci Heavy Water i na koniec Soul Sister, które stoi kończącymi solówkami (choć mogli tę formę jeszcze spokojnie nieco rozwalić)… a mój nastrój łącznie? Słodko-gorzki. Jak mi to powiedział, arcytrafnie, w rozmowie telefonicznej Witek Zimowski – zespoły są teraz w ciężkiej sytuacji. Mają przerwę w graniu, a tu przychodzi propozycja na koncert online i trzeba zagrać tak, jakby się było w gazie… Nie wszystko się tu udało, ale też sporo poważnych zaskoczeń i jedna najsilniejsza myśl: chętnie przyłożyłbym rękę, by małą trasę w tym składzie (a może jeszcze z Józefem Skrzekiem!) w Polsce zagrać. Pozostaje czekać na dalszy rozwój wypadków.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze