Relacji z wnętrzem Psa Andaluzyjskiego jeszcze na Ze Słuchu nie opisywałem – większość rozmów, które z muzykami na przestrzeni ostatnich lat odbyłem, była wcześniej umówiona. W Psie zaś takich sytuacji wydarzyło się dokładnie 9 i… każda powstała ad hoc, pod wpływem ledwie zakończonego koncertu. Tradycji stało się zadość.
Rozmowa z Wojtkiem Jachną / 10 grudnia 2021 / Pies Andaluzyjski
…skoro mówisz, że masz mieszane uczucia, to może od tego zacznijmy – co to w szczegółach znaczy?
Każdy koncert ma swój rytm i miałem dziś problem żeby w niego wejść. To są – jak wiesz – moje pierwsze kroki w tej formule, przed którą długo się wzbraniałem… Pierwsze śliwki robaczywki (śmiech), ale to chyba dobry objaw – wczoraj dałem nura – sala była większa, przez co łatwiej było się skupić, a dziś ten kontakt z ludźmi był bliższy i może on mnie zestresował? Nie wiem. Z różnymi muzykami rozmawiałem o specyfice tych solowych występów – zresztą my już też o tym gadaliśmy[1] – że jest w nie wpisany element zmagania się ze sobą i gdy grasz trzy razy samemu, to chyba nie da się z każdego podejścia być porównywalnie zadowolonym, bo to nie jest tak przewidywalne i równe jak w zespole.
Mnie naszły różne myśli dziś – gdy jechałem do Psa tramwajem, to czytałem akurat książkę Pawła Okołowskiego Głos Pana Lema. Autor zwraca uwagę choćby na tę tezę Lema, że „technologia jest w świecie zmienną niezależną”, czyli, że to ona powoduje nami – nie na odwrót. Przyszło mi to do głowy również podczas koncertu, z dwóch powodów: bo pojawiła się technologia i – może przede wszystkim – dlatego, że ważkość tej muzyki ogromnie wzrosła. Tak jakbyś grając w składach, opowiadał na luzie o tym, jak wygląda – powiedzmy – jaskinia: że ona ma jakieś korytarze, jest taka czy siaka… A teraz szarpnąłeś mnie za rękę i po prostu do niej wziąłeś. Już na własne oczy widzę, jaka ona jest: wilgotna, ciemna, chłodna, mogę jej dotknąć… Powiem coś trudnego – jeśli ktoś cię słyszał tylko w składach, to cię nie zna. A ta intensywność w ogóle nie łączy się z głośnością czy gęstością, wręcz przeciwnie…
Tak, to prawda, bo granie w pojedynkę to rodzaj obnażenia się i faktycznie zabierasz słuchacza do swojego świata. Gdy teraz myślę o dobrych koncertach solo, których sam doświadczałem, to one też były właśnie takie, że ktoś mnie do tej jaskini wziął: wilgotnej, przyjemnej czy innej. A w zespole mamy więcej zmiennych, są interakcje i to skutkuje odmiennym rodzajem energii czy brzmienia – siłą rzeczy prezentuję się inaczej, masz absolutną rację. A odnośnie nowych narzędzi – wiesz, ta moja ostatnia płyta się różnym tradycyjnym regułom postępowania nieco wymyka. Mamy tu połączenie: solowej trąbki w rozumieniu dalekim od klasycznego, przetwarzanej przez efekty, a jednocześnie – gdzieś w międzyczasie – pojawia się elektronika traktowana po djsku, którą dubuję… Niektórych to wprawia w konsternację, ale ja to wszystko zawsze lubiłem i stosowałem. Owszem nie w takim natężeniu, ale przecież nie było potrzeby eksperymentowania z beatami jeśli miałem obok siebie kogoś tak zapełniającego przestrzeń jak Jacek Buhl (śmiech). Robiłem wcześniej jakieś elektroniczne nakładki na samą trąbkę czy loopowałem w czasie rzeczywistym, ale tym razem poszedłem szerzej i zabawiłem się w nowoczesnego producenta: myślę skrawkami jakichś zapętleń, składam je ze sobą, kawałki z nich wchodzą we fragmenty akustyczne, a ta czysta trąbka schodzi się z kolei z partiami sensu stricto elektronicznymi… Mało kto mnie od tej strony znał i dlatego byłem raczej przygotowany na głosy krytyczne czy wręcz odrzucenie tej płyty, a właśnie otrzymałem wiadomość od Krzysztofa z Serpentu, że zainteresowanie jest duże i pierwsza transza już się sprzedała, więc muszę mu wysłać kolejną (śmiech) – tego się nie spodziewałem.
O tę rolę elektroniki chciałbym zaczepić od nieco innej strony – ona się często pojawiała gdy na trąbce przestawałeś grać, można powiedzieć, że robiłeś sobie przerwę. Czy tylko po to, by odetchnąć i rozluźnić mięśnie czy może też chodziło o nabranie inspiracji, by móc odbić od innego brzegu? A może na nowe inspiracje nie ma miejsca, bo jednak całość jest precyzyjnie przygotowana?
Wszystko się zgadza – te przerwy spełniają jedno i drugie zadanie. Choć mam te części rozpisane, to puściłem się dziś na szagę – nie do wszystkich punktów się zastosowałem i sytuacja mi się lekko wyrwała spod kontroli… Pod koniec zacząłem grać standard – Nature boy – który nagle przyszedł mi do głowy, ale on chyba do niczego nie przystawał…
…to ten całkowicie akustyczny fragment?
Całkowicie akustyczna była kompozycja Andrzeja Przybielskiego W arce, ona jest w programie i wczoraj zrobiłem tak, że zupełnie odłączyłem całą elektronikę i mikrofon, bo chciałem żeby wszyscy usłyszeli naturalną akustykę pomieszczenia, dodałem też zapowiedź i zaznaczyłem, że to będzie jego utwór. A dziś nic nie powiedziałem, jedynie ściszyłem mikrofon i słyszałem, że jakieś dalekie echo i tak na nim zostało… A wracając do tych przerw – tak skonstruowałem płytę, że numery grane są przeplatane wstawkami, które w czasie nagrywania sobie wyimprowizowałem, bo działałem dwutorowo: nagrywałem akustyczną trąbkę z efektami pod spodem i impulsywnie bawiłem się loopami, a to, co w nich okazało się najciekawsze, wstawiałem pomiędzy, bo płyta od początku była tak układana, żebym mógł ten materiał zagrać na żywo. A granie na trąbce bez przerwy – jak to sobie kiedyś wyliczyłem – jest u mnie możliwe przez około 20-25 minut, później mięśnie robią mi się sztywne, bo mam problem z aparatem – dość zresztą powszechny wśród wielu grających na instrumentach dętych – ten mięsień okrężny jest po czasie potwornie zmęczony od prychania ustami, uwierz mi. Oczywiście są goście typu Peter Evans, który robi przez 40 minut jakieś wprawki wirtuozowskie typu: tiku-typu-riku-tiku-tukutukutukutuku…, ale ja całe życie grałem w zespołach i nie umiem tak (śmiech). Dlatego – tak jak zauważyłeś – elektronika spełnia rolę dwojaką: wprowadzam nastrój z płyty, do którego się odnoszę i z tym, co mam wgrane mogę sobie działać, ale też improwizuję na bieżąco z drugiej ścieżki, bo robię także takie szumy-dywany, które się właśnie urywają, zanikają… To mnie też odciąża na kilka minut. Był dziś taki moment, który bardzo długo trzymałem, a wyniknął z przypadku: coś zapętliłem i nagle jeden ambientowy szum się żywo i organicznie zazębił, co strasznie lubię. A niekiedy one są krótkie, bo zdają mi się nudne i męczące. Także to, co na płycie jest szesnastoma krótkimi fragmentami, na koncercie stało się kilkoma rozbudowanymi sekwencjami, a te części akustyczne są puszczone swobodnie. Mam jedynie zaznaczone, że improwizuję na przykład na konkretnym brzmieniu, ale oprócz tematu w Arce właściwie nic nie jest wyreżyserowane. Opracowane mam natomiast to, że po części improwizowanej przechodzę w jakąś konkretną pętlę – tam mam brzmienie, numerki i to jest ten moment: „OK – skończyłem”. Cyfra zaczyna działać, zbieram się do kolejnego rozdziału i muszę głową szybko pracować i dlatego mnie te koncerty tak eksploatują, tym bardziej, że zależy mi na zamknięciu całości w jednym secie, co jeszcze sprawę dodatkowo utrudnia. W duecie masz choćby drobne praktyczne ustalenia typu: „dobra – zagrasz solo na bębnach, a ja wtedy pomyślę i odetchnę”. Choć i tak elektronika mi ten set wydłuża i ostatecznie pomaga kondycyjnie i… żyję, a nie tak jak kiedyś to było, że leżałem po 20 minutach dmuchania zlany zimnym potem i z traumą do końca tygodnia.
Widzisz, dotykamy chyba istoty sprawy – rozumiem, że ci trudno i na swój sposób mi przykro, ale ten wysiłek nie idzie na marne, bo moja uważność została spotęgowana i chyba nie tylko moja – dziś ludziom do głowy nie przyszło, by zaklaskać nawet raz, wcześniej niż na sam koniec. Wszyscy słuchali w ciszy i skupieniu, a to się zdarza… prawie nigdy, szczególnie w miejscach gdzie jest bar. Jak na ciebie ta cisza zadziałała? Przecież nie miałeś prawa jej oczekiwać…
Momentami ta cisza była naprawdę zaskakująca. Jestem też przekonany, że tych kilka osób na pewno usłyszało dziś coś, czego zupełnie nie oczekiwali. Czy oceniają całość na plus czy na minus, tego nie wiem, ale w to, że było to dla nich nowe doświadczenie, nie wątpię. Po wczorajszym koncercie dostałem sporo ciepłych wiadomości, a bałem się wielkości sali i oczekiwań publiczności w takiej przestrzeni, że cholera w tej Fabryce Sztuki każdy będzie chciał wolumenu porównywalnego z wpierdolem wielkiego zespołu, a siedziałem sam i nikt nie wychodził w trakcie…
Sporo tu takich plam, dźwięków nagle urwanych, przekręconych, zakrzywionych… niedokończona myśl, stłuczony talerz… A na drugim biegunie są te akustyczne fragmenty, które nie mają dla mnie kontekstu: czysta i pełna fraza – taki Wojtek słuchacz płyt, odcięty od wszystkiego. A po nich wchodziła elektronika i ogarniało mnie poczucie, które często miewam zaraz po wyjściu z sali koncertowej na ulicę, czyli przeskok do innej rzeczywistości: te bloki, zgiełk, syf… Ale podczas słuchania nie było zgrzytu, bo to wszystko się na życie składa, tak to muzyka bardzo bliska życiu.
Inaczej to nie ma sensu. Wiesz jak bym próbował udać teraz trębacza jazzowego, który świetnie ogrywa jakieś standardy, albo klasyka, prezentującego nienaganną intonację, to by była porażka. Te moje dwie płyty Emanacje i Conception nie są jakimś szczytem osiągnięć muzyki XXI wieku (śmiech), ale próbuję na nich i na tych koncertach zagrać siebie – to mój jedyny atut.
No dobrze, ale ostatnio gdy rozmawialiśmy, wywaliłeś na stół całą masę argumentów za tym, żeby koncertów solo NIE grać i to były argumenty brzmiące solidnie (choć mnie wtedy pamiętam zasmuciły), ale coś jednak sprawiło, że się na te koncerty porwałeś… co?
No właśnie, to jest dobre pytanie (śmiech). Ostatecznie chyba jakaś przekora i chęć rozwoju – ta chęć jest szczera – nie wychodzę na te koncerty na pałę, jednak je przygotowuję. To nie tak, że będę sobie coś na maszynie pętlił, na trąbce sobie raz zagram, raz nie zagram i jakoś to będzie (śmiech). Dużo czasu nad tymi scenariuszami – studyjnym i koncertowym – spędziłem. W ogóle uznałem, że ten album tylko wtedy będzie miał sens, jeśli będę mógł go grać na żywo. Rozumiesz? Bo stwierdziłem: „no dobra, ale ja już płytę sam nagrałem, więc o co mi w sumie chodzi?”. Tylko wcześniej nie mogłem z nią zagrać trasy, bo tworzyliśmy ją w różnorodnych warunkach akustycznych i one były kluczowe – jeździliśmy po synagogach, kościołach, wieżach i na wielu mikrofonach staraliśmy się złapać różnorakie brzmienia trąbki w tych lokalizacjach, dlatego nie pokusiłem się (poza jednym drobnym występem) o granie tych rzeczy, bo jak miałbym charakter tych przestrzeni oddać w ścianach na przykład Psa? A Pies ma na przykład taką specyfikę, że tu nie ma pogłosu, trąbka sama z siebie tak łatwo nie wybrzmiewa i właśnie efektami mogę sobie dopomóc. Także przyznaję – zmieniłem poglądy i uśmiałem się, gdy wyciągnąłeś tę moją wypowiedź sprzed dwóch lat. Wtedy stwierdziłem, że jednak coś mnie ciągle pcha do wyzwań[2]
Ucieszyłem się na wieść, że to zrobiłeś i zwykle krzywię minę na elektronikę, ale pamiętałem, że jesteś nią przesiąknięty na serio i jakoś się nie martwiłem o rezultaty. Najważniejsza pozostaje jednak dla mnie to, że melancholia doszła do głosu w takim wymiarze, nabrała mięśni i nie jest wyspekulowana, to nie są cierpienia młodego Wertera…
Wiesz dużo ludzi mówi, że ta płyta jest post-pandemiczna, dołująca…
A tego nie rozumiem – dzisiejszy koncert był dla mnie przejmujący, a to co innego. W ogóle nie należę chyba do tej grupy ludzi, których muzyka może zdołować…
Właśnie też tego nie kumam, ale wiadomo, że nie gram fanfar ani durowo i teraz to wychodzi w dużym stężeniu – jest tu sporo cukru w cukrze, czy może zawartości alkoholu w butelce (śmiech).
A jeszcze od naszego ostatniego spotkania się odbijając – sprawę producenta postawiłeś wówczas dość jasno, byłeś teraz sam sobie producentem i spełniłeś swoje oczekiwania?
Muzycznie tak, ale moim marzeniem wciąż jest nagranie płyty solo z jakimś bardzo dobrym dźwiękowcem, a ona była nagrana, mimo wszystko, w warunkach dość prymitywnych, choć tego nie słychać, bo zmasterował to Marcin Bociński. Nagrywałem ją w piwnicy u Jarka w studio, on ma super sprzęt, ale tam jest nisko, domówkowo… Ja tam ćwiczę, Jarek jest moim kumplem i tak zrobiliśmy, bo wielkich finansów na to nie było. Marcin mi kiedyś proponował, żebyśmy jakąś przestrzeń teatralną może wykorzystali, a on to potem weźmie na warsztat albo właśnie Leszek Łuszcz, o którym mi dziś tyle opowiedziałeś… Z kimś takim chciałbym to zrobić, a rady Marcina teraz były pomocne, bo gdy on usłyszał te nagrania to powiedział na przykład: „słuchaj, to trochę brzmi tak, jakby ktoś to pociął nożyczkami” i doradził mi w kilku miejscach – takie, ważne, drobne rady kogoś z zewnątrz… Tego mi nadal brakuje. Wiesz, tu wszystko robiłem sam – zdobyliśmy trochę pieniędzy i co mogłem to podzieliłem: Basia Żach mi zrobiła tę stronę wizualną, Marcinowi zapłaciłem za mastering, a reszta poszła na to, by płyta się fizycznie ukazała. Tych pieniędzy, które byłyby potrzebne na produkcję w pełnym wymiarze nie miałem (śmiech).
A w ogóle wiesz, ile trwał dzisiejszy koncert?
Nie, ciągle mam wrażenie, że to jest wszystko za krótkie, że wychodzi jakieś 35 minut.
Mhm, samego grania prawie 50 minut.
Niebywałe… Ja zdaję sobie sprawę z ograniczoności własnych pomysłów, ale wiesz czego najbardziej się boję? Przewalenia elektroniki, żeby nie było tak jak to powiedział Pan Lem i od czego zaczęliśmy – aby te loopy nie wzięły góry nad nami, to jest najważniejsze.
***
Poniżej zamieszczam fragment Pieskiego koncertu wszak rejestracja (szczególnie w zakresie partii trąbki) się udała – jest to pierwszych kilkanaście minut występu. Aby treść naszej rozmowy muzyką zamalować możliwie adekwatnie kolejne okienka to utwory z Conception i Emanacji.
[1]Rozmowa ukazała się w 2019 roku na freemusicstop.pl
[2] „Duety są bardzo fajne, twórcze i intymne. Z jednej strony musisz być cały czas skupiony, a z drugiej czuję się czasem tak jakbym grał solo, ale to nie jest solo – to nie jest tak jakbyś stał na golasa. Solo to straszna formuła, ja nagrałem płytę solo, ale to inna sytuacja – bardzo cieplarniana, w pewnym sensie wyprodukowana… Nie wiem czy do koncertów solo kiedykolwiek się przekonam, a w duecie następuje to o czym wcześniej rozmawialiśmy, czyli ciągły dialog. Moja absolutnie ulubiona sytuacja w improwizacji, bardzo wymagająca. Można się bardzo pokazać, a jednocześnie wciąż odbywa się rozmowa i dlatego jest dużo ciekawszy niż solo; w solo tej improwizacji właściwie nie ma, zwykle solowe występy – te dobre – są szczegółowo przygotowane, bo nie możesz gadać sam ze sobą. Widziałem koncerty solowe spontaniczne, grane nawet przez bardzo dobrych muzyków i po pięciu minutach wychodziłem na piwo. Piotr Wojtasik wspominał, że nawet najwięksi twórcy gatunków, jak Coltrane czy Davis grali w bandach i to były bardzo dobre bandy – tak jakbyś zaprzęgał cztery konie i one ciągną ten wóz, mają dużo siły, a w solo jest tylko jeden koń i jemu to ledwo idzie. Na sile tych kilku koni polega idea zespołu, wtedy to się wszystko wzajemnie napędza, dlatego improwizowanie solo jest, uważam, bardzo śliskie. Potrzebny jest warsztat, dużo pewności siebie, pewna koncepcja… trudna sprawa. A w ducie jest już wzajemne przerzucanie piłki, albo równowaga niczym na huśtawce – ty się nie odbijesz, to kolega cię odbije, czasem zawiśniecie w górze, ktoś tam spadnie… ale się hulamy dalej”.


Redaktor Portalu Ze Słuchu