O tym, jak fatalne są dla branży muzycznej konsekwencje koronawirusa, chyba nie warto pisać – koń jaki jest, każdy widzi. Majaczy jednak na horyzoncie potencjał na zmianę w jednym chociaż aspekcie. Zacznę od fragmentu wypowiedzi Raphaela Rogińskiego z wywiadu dla Dwutygodnika:
„(…) W polskim świecie sztuki panuje coś bardzo dziwnego, nazwijmy to autorasizmem kulturowym. Nigdzie na świecie nie widziałem takich sytuacji, żeby miejscowi muzycy byli tak nierówno traktowani przez przykładowo organizatorów festiwali. Przypomina mi to zawsze sytuacje na plażach w Indiach, z których miejscowi przeganiani są kijami przez miejscową policję, a reszta się opala.”
A obecnie podejmowane są próby, by pomimo pandemii część festiwali – nawet jeśli w znacznie skromniejszej formie – w tym roku ruszyła. Co rzuca się w oczy, gdy przejrzymy programy? Ano, że z przyczyn logistyczno-finansowych muzycy polscy… zajmują tam 80% „dostępnych miejsc”, a może nawet więcej.
Ktoś powie – skóra niewarta wyprawki. Pewnie tak, ale czy sam ten objaw nie ma w sobie czegoś pozytywnego? Albo inaczej – czy efekty takiego zabiegu nie mogą in plus, zaskoczyć? Podam przykład z zupełnie innej paki (nieco w oczach niektórych czytelników pewnie kompromitujący, ale nic sobie z tego nie robię) więcej niż wymowny. Skład jednej z niedawnych gal MMA w Polsce wyglądał tak: 14 zawodników polskich i 2 zawodników zagranicznych, jakie były po niej komentarze? „Najlepsza gala od dawna”, „Top 3 gal ever”, „no wreszcie świetna gala” i tak dalej.
Nie liczę na podobne reakcje (a już na pewno nie w takiej ilości) po festiwalach, których planowany przebieg widziałem, ale kropla drąży skałę. Może i tutaj okaże się, że jednak można ułożyć kilkudniowy grafik w większości z rodzimych wykonawców złożony i też stali bywalcy tych festiwali zaliczą go, po fakcie, do tych najlepszych od lat? Co Państwo na to?

Redaktor Portalu Ze Słuchu