Mateusz Pospieszalski: Koncert w fabryce

W 2020 roku Pospieszalski wyszedł na łono natury i zaczął grać na saksofonie, sam. Tam, czyli na suwalskiej polanie, pod sopockim molem, w deszczu, w falach, przed niewzruszoną taflą jeziora, wśród różnorodnych krajobrazów, wokół odpowiadających jak w jazzowym secie dzikich gęsi… Efektem improwizacji z przyrodą (i dopasowywania się do niej) była płyta Tam i Sam, na której znalazło się dziewięć[1] wyselekcjonowanych utworów o Leśmianowskich tytułach. Na tym albumie się nie skończyło. Mateo szukał dalej miejsc intrygujących, przestrzeni ogarniętych swoim rytmem o swoistej audiosferze i… znalazł się w fabryce browaru.

Dlaczego Mateusz Pospieszalski wieloletni członek grup Voo Voo i Tie Break, współtwórca wielu projektów muzycznych, teatralnych, producent ogromnej liczby płyt innych artystów zdecydował się na granie Sam? Zastanawiałam się nad tym po premierze albumu Tam i Sam, następnie próbowałam wycisnąć z niego odpowiedź podczas rozmowy[2] – trochę żartobliwie przyznał, że może jest to kolejny owoc jego przekorności, założenie czarnej koszuli, gdy trzeba ubrać białą… Mimo jego fascynacji podróżą w pojedynkę, którą można było wyczuć podczas wywiadu, nie przypuszczałam, że faktycznie ten solowy wybryk stanie się długotrwałym coming outem – powiedzeniem światu Jestem Tam i Sam i jest mi z tym dobrze!

Dla uporządkowania i w ramach przerywnika do rozmyślań nad fenomenem nowego ego Mateusza Pospieszalskiego – Koncert w Fabryce to drugi solowy album saksofonisty. Płyta nagrana w Browarze Tenczynek wśród działających maszyn, stukającego szkła, na tle gwaru pracowników. Mateo grał w różnych, odmiennych pod względem natężenia zgiełku i akustyki miejscach, w przestrzeni pomiędzy taśmami przesuwających się butelek, w cichych salach, gdzie odbywa się fermentacja, dojrzewa słód z półokrągłymi sklepieniami; w chłodnej piwnicy z pustymi cysternami.

Gdy świat produkcji muzycznej doszedł do perfekcji (która stała się niespodziewanym wrogiem uczciwości muzycznej), Mateusz Pospieszalski za studio nagraniowe wybiera browar. Wchodzi w pozorny tylko bród, nieczystości pogłosu, szelestu i stukania. Tworzy z nich muzyków towarzyszących, maluje z nimi całe krajobrazy. I tak otwierający album utwór Dech jest złapaniem oddechu w nowym otoczeniu, jest rytuałem przejścia z jednego świata w drugie, a może nawet z faceta grającego na środku hali w element zastanej całości? W Dechu Mateo także śpiewa. Pospieszalski jest mistrzem wyciąganych dźwięków (wokalnie i instrumentalnie), mistycyzmu kreowanego przez wypuszczone frazy, które następnie rozwijają się na wietrze lub w głuchej przestrzeni. Temu rodzajowi kontemplacji przeciwstawiono gęsty w dźwięki i małe wartości rytmiczne utwór Przepełnienie. Jeśli chodzi o intensywność i tempo, to faktycznie, numer jest wypełniony po brzegi, ale nie czuję przepełnienia – ten pościg dźwięków jest intrygujący, żeby nie powiedzieć pociągający! Wirtuozeria – nie boję się tego słowa – sprawia, że można saksofon pomylić chwilami z akordeonem. Bachowska fuga goni za przesuwającymi się na taśmie butelkami, które tworzą od początku do końca stałe, gwarne tło, a raczej są rywalem dla grającego.

Trzeci numer Zatrata powraca do emocji z Dechu, czyli do żywiołowej kontemplacji, tym razem jednak towarzyszy jej niepokój. Utwór rozpoczyna się naturalnym zgiełkiem i rozmowami pracowników browaru, za chwilę dołączają do nich efekty elektroniczne, które ten niepokój zaczynają. Na tym napięciu bazuje temat, który zostaje rozwinięty przez improwizację.

Warto wspomnieć jeszcze o samym układzie płyty. Utwory prowadzone są według sinusoidy uczuć, choć formalnie (pod względem rozłożenia tempa i kontrastów) można nawet pokusić się o stwierdzenie, że album przypomina cykl sonatowy (dwa pierwsze utwory mogłyby być ekspozycją). Najpierw melancholijne wprowadzenie, następnie mocny w środki wyrazowe o szybszym tempie, kontrastujący temat męski. Występuje także punkt kulminacyjny i rozwiązanie… Istotne są przede wszystkim relacje miedzy utworami. Narastające emocje w jednym, by w następnym móc je rozładować.

Na podstawie materiału z najnowszej płyty można uznać, że Tam i Sam nie był jednopłytowym projektem. Pospieszalski szuka i nasłuchuje nowych audiosfer, do których lub z którymi mógłby grać. Po wielogodzinnych „koncertach” z przyrodą, wybrał się do browaru. Czy albumy są do siebie podobne? Oczywiście, że nie! Koncert w fabryce to już inny świat. Powiedziałabym, że to już inny Mateo. W muzyce z Tenczynka jest więcej szumów, brudu, rozmów, stuków i dmuchów… a więc i rodzaj refleksji jest odmienny. Ale… słowa te nie tyczą się wszystkich utworów. Do albumu wdarł się przesyt w postaci ŚpiewograRozplotu, dźwięki w tych numerach atakują przestrzeń, zalewają browar wieloma założeniami w ramach jednej kompozycji. W nich nie znalazło się miejsce (bo jego fizycznie zabrakło!) dla wspomnianych wcześniej kontemplacji, budowania napięcia czy nawet jego rozładowania. Jak gdyby Pospieszalski chciał za dużo od siebie i od otoczenia. Podkreślę, że są to tylko dwa utwory, które koncepcyjnie nieznacznie zaburzają całość.

Ale co jest najważniejsze! Słuchając Koncertu w fabryce, mam nieodparte wrażenie obcowania z uzewnętrznianiem się, przeistaczaniem muzyka w element świata, w element homeostazy, pasującej śrubki w machinie fabryki – ta „zgrabna” metafora jednak nie ma na celu przybliżenia improwizacji Pospieszalskiego do futuryzmu. O dziwo, Koncert w fabryce jest kontynuacją naturalistycznego i mistycznego Tam i Sam – rozmowy saksofonisty z przyrodą. Jak to się dzieje, że w połączeniu z wyobraźnią Mateo, jego saksofonem i głosem fabryka staje się wszechświatem?


[1] Dziesiąty numer to druga wersja kompozycji Zwieczorniały, która otwiera album.

[2] Rozmowa ukazała się w: JazzPRESS 0421, s. 55-66.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najbardziej popularne
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Tomasz

W utworze „Zatrata” jest użyty saksofon altowy. Na płycie nie został wykorzystany nigdzie barytonowy.