Z reguły staram się podchodzić do muzyki w skupieniu, późnym wieczorem, z zamkniętymi oczami i dopiero od chwili gdy bieżączka już myśli nie kąsa. Co na to album Tam i sam? Natychmiast POSTAWIŁ OPÓR, uświadamiając otrzeźwiająco, że nawet w tak (wydawało mi się) wysoki standard, może wkraść się rutyna. Płyta od razu – jasno i jednoznacznie – dała do zrozumienia, że to ona może mnie wpuścić do siebie, ale nigdy na odwrót. A pobudzonej w ten sposób, przecież jeszcze bardziej niż zazwyczaj, koncentracji nie przywitała niczym pies podstawionej pod nos pełnej michy, a jedynie przytaknęła, że zastane warunki spełniają niezbędne minimum i owszem – możemy zacząć się poznawać.
Te nagrania mają dwie warstwy: warstwę fair i warstwę nie fair. O takim nie fair wspomniał w swojej wideorecenzji filmu Lighthouse Tomasz Raczek, tymi słowy: „na ekranie wyświetlane jest tylko 50% filmu (…) a te (…) drugie 50% było wyświetlane na ekranie mojej wrażliwości. I każdy z nas jak siedzieliśmy w kinie miał: (…) inne poczucie humoru, inne potrzeby inny charakter, byliśmy w różnym wieku, różnej płci, różnie reagowaliśmy na pogodę, różnie się wtedy czuliśmy, różne rzeczy nam się w życiu podobają, różnych rzeczy doświadczyliśmy – jedni dużo doświadczyli, inni jeszcze prawie nic – i to wpływało na to jak przyjmowaliśmy ten film. Więc te moje drugie 50% padło na wrażliwość człowieka, który zawsze chciał być latarnikiem. Zawsze o tym marzyłem i nawet szukam sobie na świecie takich miejsc, gdzie są wynajmowane latarnie morskie (…) by tam się zamknąć i przeżyć sztorm”.
Ja natomiast, od wczesnego dzieciństwa uwielbiam morze za jego DŹWIĘK i najchętniej po kilka godzin dziennie siedziałbym sam na klifie – najlepiej wieczorami od września do grudnia, właśnie podczas sztormów – i SŁUCHAŁ. Dlatego szybko zapisałem w notatkach: „trudno się tej ulewie nie poddać”, bo woda na Tam i sam stale, na wiele sposobów, dochodzi do głosu.
Płyta nie wpada w żadną emocjonalną czy stylistyczną kliszę. Nie ma w niej ani śladu metafizyczno-relaksacyjnej tandety rodem z salonu masażu lub z drugiej strony, pałowania ucha trwającym w nieskończoność oddechem cyrkulacyjnym* (tak pokuśliwym dla saksofonistów i klarnecistów). Nie ma też kompozytorskiego cynizmu, gdy serwowane dźwięki zakrojone bywają tak, by słuchacz odebrał je w wykalkulowany wcześniej sposób (gdy rozpuszczenia mają powodować komentarze typu: „och! Jakie to głębokie”, a podskoki po wyciszeniach, choćby: „ale teraz to naprawdę przywalił!”).
Brak jednoznaczności oraz obcowanie z człowiekiem z krwi i kości sprawiają, że wszystkie przemykające przez Tam i sam utwory nieco smutniejsze przenika delikatny uśmiech, a te jaśniejsze momenty są swoiście zadumane. Choć mamy do czynienia z improwizacjami, to z każdym kolejnym fragmentem jesteśmy bliżej celu – nie biegamy niczym chomik w kołowrotku.
Ważnym elementem albumu są też pauzy oraz ich długość – to dzięki nim świadomość ma czas, by muzykę na bieżąco i W PEŁNI przyswajać. Trochę mnie to zaskakuje, ale nie ucieknę od tej deklaracji – nigdy żadnemu muzykowi nie udało się aż tak dopasować do fizjologii mojego mózgu.
Pisząc kilka miesięcy temu – od lat rozgrzebany – tekst o poczynaniach SBB z lat 2014 i w górę, porównywałem nagrania z roku 2015 / 2016 i choć energii w 2015 było nieco więcej, to nie mogłem załapać, dlaczego to nagranie późniejsze wciąż wybijało się na przód. Wobec ostatecznej daremności dalszych dociekań… zapytałem Żony. Magda odpowiedziała: „no masz rację – bo w 2015 Anthimos gra W KIERUNKU Piotrowskiego, a w 2016 już gra Z NIM, to o to chodzi”. Dlaczego o tym wspominam? Pamiętam, że na płycie Żywizny (Raphael Rogiński / Genowefa Lenarcik) dźwięki lasu były w miksie wyeksponowane na serio, tylko czy im się z tą naturą udało zagrać, a nie tylko z niej jako pewnego – wielce pomocnego – dodatkowego elementu, skorzystać? Mam dziś wątpliwości. A przy tej płycie nie mam i utwór W pobłędzie je ostatecznie rozwiewa – Mateusz Pospieszalski zagrał (klapami) nie tyle NA DESZCZU, co właśnie Z DESZCZEM!
Dwie drobne uwagi: w Nikt nie zagłuszy psa daje się we znaki fakt, że wyciszenie zostało ludzką ręką uczynione (nigdzie indziej podobnego zgrzytu nie odczułem), a Nieba zbłąd nie przynosi wobec wcześniejszych utworów niczego nowego – tkwiące w nim wartości już wcześniej wybrzmiały, więc nie miałbym dla niego litości podczas ostatecznej selekcji.
Bałem się trochę finału – widząc słowo „akompaniament” sądziłem, że nagle całą płytę na koniec rozwali kompozycja z pełnym składem… UFF. Na szczęście Mateuszowi akompaniuje… on sam i to w sposób na tyle delikatny, że wprowadzając (wcześniej niewykorzystywane) środki wyrazu, jedynie miło zaskakuje.
Podczas odsłuchu przypomniały mi się też słowa Bogusława Wolniewicza: „origo, to po łacinie to samo, co po niemiecku Ursprung: pierwszy początek. W filozofii oznacza on, że wychodzi się nie od tego, co myśleli i powiedzieli inni, lecz na własną rękę i własne ryzyko zaczyna się wprost od gołej rzeczywistości”. Wiele z tego ducha jest na tej płycie, przez co tytuł staje się wręcz uderzający.
Kiedyś powiedział mi Mateusz: „prawdziwa muzyka sama wybiera odbiorców…” – nazywać się „wybrańcem” niczym Neo z Matrixa nie mam naturalnie zamiaru, ale ucieszyć się chyba mogę? Album roku 2020? Nie mam co do tego wątpliwości.

Redaktor Portalu Ze Słuchu