Niemiecka scena muzyczna, która powstała pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, była pod wieloma względami wyjątkowa. Brak artystycznego dziedzictwa po Drugiej Wojnie Światowej był z jednej strony niewyobrażalną tragedią, ale z drugiej możliwością stworzenia czegoś nowego; startu z czystą kartą. Młodzi Niemcy potrafili to wykorzystać i efektów ich twórczości zazdrościli nawet w Wielkiej Brytanii. W annałach krautrocka zapisali się nie tylko nasi rdzenni zachodni sąsiedzi, ale i również pewni przyjezdni Amerykanie z Nowego Jorku. Przed Wami krótka historia Sweet Smoke.
***
Z góry chciałbym wyjaśnić jedną kwestię. Jestem świadomy, czym jest krautrock i wiele osób pewnie powie, że grupa, o której piszę, nie należy do tej odmiany rocka. Zgoda, lecz traktuję to trochę inaczej. Nurt ten jest głównie kojarzony z takimi zespołami jak Ash Ra Tempel, Can, Tangerine Dream czy Amon Düül. Oczywiście tak, są to prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalne marki, które inspirowały się muzyką awangardową i psychodeliczną, używając przy tym nowatorskich, jak na tamte czasy, technik elektronicznych. Ale krautrock to znacznie więcej. To ruch, który charakteryzował się również rozbudowanymi i długimi kompozycjami, a przede wszystkim niczym nieograniczoną improwizacją. W Niemczech powstało wiele znakomitych kapel, które, pomimo, że nie sięgały po elementy elektroniczne, wciąż wpisywały się w tę definicję. Te grające blues rocka, jak i te z okolic fusion czy progresji. Uwierzcie mi – każdy Niemiec, interesujący się muzyką tamtych lat powie, że Sweet Smoke to krautrock i już. Wróćmy więc do sedna tego tekstu.
Zespół powstał w dzielnicy Brooklyn w 1967 roku. Dwa lata później, po kilku występach w Stanach Zjednoczonych, muzycy postanowili przenieść się do Niemiec. Utworzyli niewielką komunę w małej wiosce Hüthum, która położona jest blisko miasta Emmerich – kilometr od granicy z Holandią. Zamieszkali na farmie, gdzie szybko zaprzyjaźnili się z miejscową ludnością. Kapelę tworzyli wtedy Andy Dershin (bas), Michael Fontana (saksofon, wokal, instrumenty perkusyjne), Jay Dorfman (perkusja), Marvin Kaminowitz (gitara, wokal) i Victor Sacco, który został jednak szybko zastąpiony przez Steve’a Rosensteina (gitara rytmiczna, wokal). Uprawiany przez nich styl często nazywany jest psychodelicznym jazz rockiem, lecz to, moim zdaniem, zbyt duże i jednocześnie raniące uogólnienie. Ich muzyka była połączeniem wielu elementów, gdzie pierwsze skrzypce grała wyobraźnia, improwizacja i chęć luźnego eksperymentowania z dźwiękami. Czerpali inspirację z twórczości Hendrixa, Zappy czy The Allman Brothers Band. Jak opowiadał później Rick Greenberg (gitara rytmiczna), który często grywał z zespołem, aż w końcu stał się jego pełnoprawnym członkiem: „Sweet Smoke to była kochająca się rodzina muzyków i przyjaciół, którzy weszli na drogę duchowego poszukiwania muzycznego uniesienia, gdzie każdy z nas chował swoje ego i dawał upust swojej wyobraźni, która przekładała się na spontaniczne granie pełne radości. Ta energia porywała nas na scenie, gdzie wizja nieba była w naszych sercach, a diabeł padał do naszych stóp. Mieliśmy na to wiele nazw: Light, Baba Nam Kevalam, czy nawet Baloo, lecz te nazwy były tylko przelotnymi myślami, jak ten słodki dym (Sweet Smoke) – wdychasz i wypuszczasz, tak jak muzyka daje Ci wolność i ekstazę w momencie jej tworzenia.”1
W 1970 roku podpisali kontrakt z wytwórnią EMI. Nagrali u nich swój debiutancki krążek Just A Poke, który ujrzał światło dzienne kilka miesięcy później. Zawierał dwa kilkunastominutowe utwory, którymi udowodnili, że czują się wyśmienicie w klimatach progresywnego i lekko psychodelicznego rocka. Pierwsza część albumu to Baby Night, który z początku hipnotyzuje za pomocą delikatnych dźwięków fletu i aksamitnego wokalu, by po kilku minutach zamienić się w jazdę bez trzymanki. Cudownie rozbudowane granie, które zachwyci największych fanów amerykańskich jambandów. Usłyszeć można w nim również fragmenty tekstu The Soft Parade Jima Morrisona. Drugi numer o nazwie Silly Sally jest definitywnie moim ulubionym. To, co wyprawia tu z gitarą Marvin Kaminowitz, przechodzi ludzkie pojęcie. Dźwięki, które wydobywa ze swojego „wiosła”, za każdym razem wywołują dreszcze. Niczym zaczarowane. Na ukłon zasługuje też długi moment wyciszenia, w którym na front wychodzi perkusja i bas. Dołącza również świetna praca saksofonu, co nadaję wszystkiemu wspaniałej atmosfery. Śmiem twierdzić, że jest to jeden z najciekawszych debiutów płytowych tamtych lat.
Zaraz po ukazaniu się pierwszego wydawnictwa, zespół zrobił sobie rok przerwy i wyruszył do Indii w duchową podróż, w poszukiwaniu nowych inspiracji. Dołączyli do ruchu Ananda Marga, którego założycielem był Prabhat Ranjan Sarkar. Co ciekawe, o sukcesie swojej pierwszej płyty dowiedzieli się od spotkanych w Nepalu niemieckich turystów. Wrócili więc do kraju, by nagrać kolejny album. Do zespołu dołączyli Jeffrey Dershin (bas) oraz Rochus Kuhn (skrzypce). Płyta Darkness to Light pojawiła się w 1973 roku, również dzięki wytwórni EMI. Instrumentarium powiększyło się za sprawą dwunastostrunowej gitary sitar i znacząco wzrosła rola fletu. Na mnie nie zrobiła tak dużego wrażenia jak poprzednia pozycja, ale wiem, że wielu osobom może się podobać. Czemu? Osobiście nie jestem wielkim fanem dźwięków inspirowanych kulturą indyjską. W małych dawkach oczywiście tak, lecz tu prawie cały album zdominowany jest takim klimatem. Płyty słucha się przyjemnie, lecz jest dla mnie najmniej ciekawą muzycznie ze wszystkich trzech w dorobku.
Na koniec wisienka na torcie. Live to ostatni krążek w dyskografii grupy. Ostatni, ale śmiem twierdzić, że najlepszy. Sweet Smoke zasługiwał na album koncertowy i jestem przeszczęśliwy, że tak się stało. To właśnie ta pozycja zbliżyła mnie do ich twórczości. Pod koniec 1973 roku z kapeli odeszli Jeffery Dershin, Michael Fontana i Steve Rosenstein. Ten ostatni został zastąpiony przez wcześniej wspomnianego Ricka Greenberga. Niestety w 1974 roku muzycy postanowili zakończyć swoją przygodę z zespołem. Zagrali ostatni koncert, który odbył się w Musikhochschule w Berlinie. Wspomogli ich John Classi (instrumenty perkusyjne) oraz Martin Rosenberg (gitara prowadząca). Wszystko zostało zarejestrowane, co poskutkowało wydaniem albumu zatytułowanego Live. Oryginalnie na krążku znalazły się dwa numery: First Jam i Shadout Mapes/Ocean of Fears. Reedycja z 2001 roku zawierała dodatkowo trzy kompozycje, które nie zostały wcześniej wydane, zapewne ze względu na ograniczone miejsce na analogu. Ten koncert to istny pokaz ich jambandowego kunsztu. First Jam jest jednym z tych utworów, które momentalnie łapią za serce i nie chcą puścić. Esencja ich twórczości! Wizja ostatniego występu sprawiła, że dali z siebie wszystko. Radość ze wspólnego grania, zdolność improwizowania i „bawienia się” dźwiękami sprawiły, że stworzyli jeden z najbardziej klimatycznych albumów koncertowych, które kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. Zespół pożegnał się z fanami w najlepszy możliwy sposób.
Sweet Smoke było grupą ludzi otwartych na życie, ciekawych innych kultur i niesamowicie uzdolnionych muzycznie. Co ciekawe, ich dokonania są bardziej znane w Europie, niż w ich rodzinnych stronach. Czytając przeróżne artykuły o historii rocka w Niemczech, często spotykam się ze wzmiankami o zespole i zawsze stawiani są na równi z np. Birth Control, Can czy Kin Ping Meh. Traktowani byli w Niemczech jak swoi (stąd często zdarzające się błędne myślenie, że była to kapela niemiecka). Amerykanie, którzy zakochali się w kulturze swoich wrogów z przeszłości i wraz z nimi tworzyli muzyczną historię na nowo. Coś niesłychanego, a zarazem pięknego. Liczę, że ta krótka nota o Sweet Smoke zachęci Was do wysłuchania wszystkich trzech albumów (z naciskiem na Live i Just A Poke). Taka muzyka nie może być zapomniana – byłby to grzech największy.
1Rick Greenberg, http://www.rock.co.za/files/sweetsmoke.html
***
Redaktor Portalu Ze Słuchu
Witam. Po przeczytaniu tego artykułu wrzucam właśnie słuchawki i lecę w podróż..
Choć jestem pewien, że już kiedyś słyszałem fragmenty twórczości tych chłopaków, to chętnie zagłębię się jeszcze raz.. Dzięki za ciekawą recenzję.. Krautrock to głębia.. Polecam również włoską scenę progresywną lat 70′.. Pozdrawiam, major104.