Koncert, który The Doors zagrali podczas festiwalu na Wyspie Wight, był ważny z wielu przyczyn. Zespół borykał się z problemami, które Jim Morrison wywołał swoim obscenicznym zachowaniem na scenie, będąc jeszcze w Stanach Zjednoczonych. Nad wokalistą wisiało widmo sześciomiesięcznej kary więzienia. W tym czasie Jim coraz bardziej podupadał w zdrowiu psychicznym. Ogromne oczekiwania ze strony europejskiej publiczności nie pomagały. Pomimo tego, zespół dał jeden z najlepszych koncertów w swojej historii.
The Doors byli jedną z najważniejszych gwiazd festiwalu. Oni, Jimi Hendrix, The Who. Reszta kapel, które brały udział w tym wydarzeniu, były zepchnięte na margines. The Doors czuli ogromną presję związaną ze swoim występem. Fani w Europie nie mieli tylu okazji, aby zobaczyć zespół na żywo, w przeciwieństwie do swoich kolegów zza oceanu. Dodatkowo wokalista The Doors borykał się z wieloma problemami, które stworzył sobie podczas występów w Stanach Zjednoczonych rok wcześniej. Po koncercie w Miami 1 marca 1969 roku sąd wytoczył mu sprawę za wulgarne zachowanie na scenie. Groziła mu kara sześciu miesięcy pozbawienia wolności w rygorystycznym zakładzie karnym oraz pięćset dolarów grzywny. Był to też okres, kiedy Jim coraz bardziej pogrążał się w swoich urojeniach.
Był jak garnek wrzącej wody z pokrywką. Nie ruszał się dużo, ale śpiewał naprawdę mocno.
John Densmore, See Doors’ Epic ‘When the Music’s Over’ at Last Filmed Show, „Rolling Stone Magazine”, 2018
Kiedy zespół wyszedł na scenę festiwalu, 30 sierpnia 1970 roku, była druga w nocy. Pogoda była paskudna. Mocno wiało i było zimno. Do tego mrok spowijał całą scenę. Morrison nie pozwolił ekipie technicznej na rozstawienie dodatkowych reflektorów, więc cały koncert odbył się w ciemnościach, z jedynym czerwonym światłem skierowanym na zespół. Po pierwszym wykonanym utworze (Roadhouse Blues) wszystkie obawy reszty muzyków oraz publiczności poszły w zapomnienie. Jim Morrison wspiął się na szczyt swoich możliwości. W jego wokalu czuć było jedynie stuprocentowe oddanie muzyce. Nie gestykulował, nie biegał po scenie, nie przeklinał w kierunku publiki. Za każdym razem kiedy sięgam po nagranie z tego koncertu, słyszę Morrisona w formie z najlepszych czasów. To, jak potrafił odciąć się od wszystkich problemów związanych z jego osobą, jest dla mnie niebywałe. Zdarzały się przecież występy w jego karierze, gdzie zachowywał się nieracjonalnie, przez co niszczył dobre imię kapeli. Na Wyspie Wight przeniósł cały swój wewnętrzny gniew i smutek na muzykę i wraz z niesamowicie grającymi Manzarkiem, Kriegerem i Densmorem, dokonali czegoś niebywałego. Po raz pierwszy od dawna, The Doors byli jednością. Świetnie naoliwionym mechanizmem, który dał jeden z najlepszych koncertów w swojej historii.
W trakcie prawie półtoragodzinnego koncertu, zagrali jeszcze Back Door Man, Break On Through (To the Other Side), a później wykonali, moim zdaniem, jedną z najlepszych wersji utworu When the Music’s Over – trzynastominutową jazdę bez trzymanki. To co Ray Manzarek wyczynia tu na klawiszach, przechodzi wszelkie oczekiwania. Podniesiony na duchu, widząc, że Jim jest w tak dobrej formie, zagrał wyśmienicie. Ale to dotyczy również reszty zespołu. Każdy z muzyków „zostawił na tej scenie swoje serce, pot i łzy”. Po tym przyszedł czas na spokojniejsze Ship Of Fools, a na koniec wykonali Light My Fire i The End. Kolejne niezapomniane wersje dobrze znanych hitów. Zrobili to z takim czuciem i zaangażowaniem, że nie ma momentów, abym się nie rozkleił emocjonalnie. Za każdym razem czuję dreszcze, które wypełniają mnie całego. Nie ma innej płyty koncertowej tej kapeli, abym czuł się podobnie, wyłącznie tutaj. Niesamowite uczucie.
Ray mówił po koncercie: Nasz set był stonowany, ale bardzo intensywny. Graliśmy z kontrolowaną furią, a Jim był w świetnej formie wokalnej. Śpiewał za ile był wart, ale ani drgnął. Dionizos został spętany. Był to ostatni wspólny koncert czwórki muzyków poza granicami Stanów Zjednoczonych, jak i ostatni sfilmowany w dziejach The Doors. Niespełna rok po tym wydarzeniu Morrison udał się w podróż do Paryża, z którego już nigdy nie wrócił.
Redaktor Portalu Ze Słuchu