Swego czasu podesłałem Tomkowi Gwincińskiemu pakę nagrań Krzysztofa Pendereckiego, przyszykowaną wedle jednego kryterium – były w niej kompozycje i wykonania mi szczególnie drogie. Gdy je już omówiliśmy poprosiłem Tomka, by również dla mnie coś podobnego skompilował i tak też się stało. Po jednej z naszych rozmów byłem szczególnie zadowolony i automatycznie przypomniałem sobie słowa Henryka Elzenberga z jego Kłopotu z istnieniem, które kiedyś uznałem za „pocieszycielskie”. Oto one: „Żeby kultura realnie ż y ł a jako zjawisko zbiorowe i zjawisko dnia codziennego, muszą wszystkie jej sprawy być o b g a d a n e, musi się na temat kultury wytworzyć wyczuwalna i gęsta sieć myśli snujących się stale od jednych mózgów do drugich”.
A tak się szczęśliwie składa, że prowadzimy te nasze dyskusje zwykle przez messangera, często nagrywając po kilka minutowych wiadomości do późniejszego odsłuchu i akurat z tej wymiany opinii zapis zachował się w całości, dzięki czemu możemy ją upublicznić, co czynimy z radością i nadzieją, że jakoś postulat Elzenberga tym samym spełniamy.
Maciej: Akcja dzieje się w XVIII wieku, kiedy to przybyła do Paryża żona portugalskiego pirata, nagle – od pierwszego wejrzenia – zakochała się w wałęsającym się po chuligańskiej dzielnicy miasta francuskim pisarzu powieści komicznych. Owocem tego związku był kompozytor tego dzieła: absolutny maniak literatury przygodowej (zresztą skłonności do zawadiackości tkwią w nim przecież genetycznie), ale też poezji, potrafiący myśleć abstrakcyjnie. Sądzę, że mógłby być dobrym kolegą Waldemara Łysiaka. Sama kompozycja powstaje zaś w starej bibliotece, pośród stosów pachnących woluminów, z których większość przeczytał. Do tego posiada on umiejętność główkowania ekspresowego – podczas czytania, na bieżąco wymyśla nową fabułę. Choć sam nigdy nie trzymałem w ręku Hrabiego Monte Christo, to jeśli już miałbym sobie stworzyć jakieś wyobrażenie na temat tego, czym on jest, to powiedziałbym, że ta muzyka stanowi połączenie Hrabiego Monte Christo z przygodami Toma i Jerrego. Może stoi przed nami również cząstkowa odpowiedź na pytanie „co by było gdyby Krzysztof Penderecki urodził się w kraju bardziej słonecznym niż Polska?” Czyli np. w Hiszpanii. Zabawa twórczego umysłu mogłaby chyba trwać bez końca, ale moja percepcja jednak ma granice dość wąskie, dlatego w podobnych sytuacjach zapala się zwykle gwałtownie, a następnie gaśnie, przez co gdzieś na około 3 minuty przed końcem przyszło zmaganie – troszkę bym utwór skrócił, ale generalnie jestem zdecydowanie na tak i chętnie poznałbym więcej dzieł tego pirato-pisarza!
Tomasz: No fajnie! Rozbawiła mnie twoja opowiastka piracko-biblioteczno-romansiarska. Mówisz o literaturze przygodowej – ja oczywiście przeczytałem Hrabiego Monte Christo, Porwanego za młodu czy Wyspę skarbów i darzę taką literaturę wielkim sentymentem. Nie uważam też jej za coś mniejszej rangi niż np. Ulisses Joyce’a. A ten utwór wytypowałem do posłuchania, ponieważ dla mnie jest to ważna i przekroczeniowa kompozycja. Tak jak wcześniej (w przypadku Gubaiduliny) mieliśmy dramatyzm i wysokość ducha, tak tutaj został osiągnięty pewien rodzaj języka – ale nie chcę mówić o abstrakcji, bo to jest bardzo ścisłe… Chodzi o stopień balansu pomiędzy wszystkimi elementami, który przesuwa nas w przedziwne rejony. Wiesz, ci wszyscy kompozytorzy zawsze się zmagali z jakimś systemem: czy to Bach z systemem dur-moll, wymyślił system dur-moll, skomponował Kunst der fuge i to we wszystkich tonacjach… i teraz robię wielki skok do dodekafonii i post-dodekafonii, gdzie było niewolnicze trzymanie się systemu, tak jak w przypadku Weberna: matematyczne, ściśle konsekwentne stosowanie danej reguły, co powoduje, że te utwory są przyciężkawe i jakoś koślawe. A tu kompozytor wynalazł jakiś sposób funkcjonowania poza tymi systemami, można by nawet powiedzieć, że brzmi to tak, jakby ktoś bardzo precyzyjnie zapisał improwizację free jakiegoś bandu z lat 60. – wirtuozowskiego oczywiście, grającego bardzo sprawnie i sam zapis jest świetny, ale tu jest jeszcze jakaś wartość ekstra i ona jest na wagę wydarzenia historii w muzyce. Sam kompozytor nie był wielce znany, pozostawał w cieniu, pracował na prowincji, na uboczu i dopiero później różni wybitni fachowcy zorientowali się, że mamy do czynienia z jakimś przełomowym zjawiskiem i nawet ktoś powiedział, że centrum Ameryki nie znajduje się w Nowym Jorku, tylko właśnie tam, gdzie ten kompozytor… no taka opinia. Utwór pochodzi z roku, w którym się urodziłem, czyli 1963, ale odnośnie tej twojej genealogii XVIII wiecznej… jest coś w tym z takiej salonowości, zwłaszcza ten rożek, obój, czy one razem… Gdyby przygrywający nam tutaj fortepian zastąpić klawesynem, to już w ogóle wylądowalibyśmy właśnie w tej bibliotece pałacowej. A twórca nazywa się Stefan Wolpe – żydowski kompozytor, który uciekł z Niemiec przed Hitlerem, osiedlił się w Stanach Zjednoczonych, był wykładowcą na Black Mountain Collage. Chciałbym sobie przypomnieć to uczucie, które mnie ogarnęło po przesłuchaniu tego utworu pierwszy raz… coś wyjątkowego, co się tylko raz w życiu zdarza. Miałem poczucie, że to jest geniusz i gdy wysłałem link z tą kompozycją mojemu najstarszemu synowi Emilowi, to on mi tylko odpowiedział: „O! Jak fajnie!”. Czyli jest w tym coś, związanego ze świadomością… Co do wykonania: Ensemble Recherche, nawet nie można powiedzieć, że to pierwsza klasa… wykonanie klasy zero! Istna masakra, żeby zagrać to tak, jak oni to zagrali – naprawdę czapki z głów, ale wiesz co? Naprawdę podoba mi się to światło dawnych czasów, które rzuciłeś: komediopisarstwo, biblioteki, Château we Francji… Południe Francji? A może bardziej środkowa Francja? Nie wystawiłbym tego aspektu na sam przód, ale trafia mi do przekonania. Inna sprawa, że ta muzyka bardzo mnie wyraża, a ja jestem książkowcem totalnym! Na mojej płycie Eric Fogerty Three orchestral pieces, utwór drugi, czyli E8 [11th degree manifold] jest odpowiedzią na zadanie, które mentalnie zadał mi Stefan Wolpe – myślę, że się z tego zadania wywiązałem. A jeszcze odnośnie czasów trwania utworów – bo co? Chcesz to jakoś złapać? A może właśnie dobrze jest się w tym zgubić i poprowadzić utwór tak, by to zagubienie tak trwało i trwało… Ja nie odnoszę się w żaden sposób do rzeczywistości słuchaczy, tylko chcę osiągnąć jakąś masę krytyczną, którą utwór przekracza i wówczas podczas słuchania łamie się coś w twoim zegarze świadomościowym i chociaż jest to bolesny proces, to podczas tego przejścia czy katharsis – choć tu nie chodzi o emocje – zobaczysz, że innych rzeczy będzie ci się słuchało lepiej, bo twoja świadomość urosła.
Maciej: OK! Jedną rzecz może naprostuję na wszelki wypadek – XVIII wiek miałem oczywiście na myśli w kontekście panującej atmosfery, ale gdybym miał strzelać precyzyjnie, kiedy utwór mógł powstać, to jasne, że waliłbym w wiek XX (stąd ten Penderecki), ale bardzo nie chciałem zaburzyć tej chmury wyobraźni pozostałej zaraz po pierwszym odsłuchu i dlatego nie wchodziłem w dygresje. A teraz a propos tego elementu wyjątkowego – bardzo rzadko zdarza się w kompozycjach formalnie rozkapryszonych, a jednak ścisłych i mających coś z ducha free, by przemycony nastrój był po prostu… wesoły czy jakoś fantazyjny, a jednocześnie zdecydowany. A tutaj tak jest, choć nie jest on za złamany szeląg bojowy! A jeszcze do tego ta książkowość, dodająca pewnej zadumy – taki miks i dla mnie jest wyjątkowy. Co do tej masy krytycznej – nad pojemnością mojej percepcji nie panuję i na ile z takiej walki wychodzi coś dobrego, a na ile to tylko męczarnia? Na szybko nie potrafię udzielić żadnej odpowiedzi. Musiałbym przypomnieć sobie więcej takich przypadków, ad hoc żadnego tropu nie mam, ale mogę powiedzieć ci coś innego. Mój Szwagier gdy kiedyś, lata temu, rozmawialiśmy o zespole Yes, nie zgodził się ze mną w dość podobnym tonie, jak ty teraz. Chodziło o płytę Tales from topographic oceans – dla mnie sprawa jest jasna do dziś. Zostawiłbym pierwsze dwa utwory, zresztą coś podobnego po latach deklarował nawet Rick Wakeman. A on, choć zgadzał się ze mną, że te dwa utwory również uważa za najlepsze, to dodał, że gdyby tylko one miały być treścią tej płyty, to brakowałoby mu na niej zrobienia w muzyce tego jednego kroku za dużo. Czyli to wrażenie też było dla niego w tym przypadku istotne. Co do nazwiska samego kompozytora – przyznaję się bez bicia, pierwsze słyszę! Odnośnie zaś twojej muzyki – już o tym kiedyś rozmawialiśmy, że kawał twojego repertuaru jest w swym rdzeniu wesoły i ta radość tworzenia zdaje mi się i u ciebie i u Wolpego w tym przypadku jakoś wspólna – w ogóle nie dziwi mnie, że ta właśnie kompozycja jest dla ciebie ważna… Już wiem! W tym utworze jest bardzo dużo INTELEKTUALNEGO SŁOŃCA! A to wydaje mi się trudne, może nawet niemożliwe do uzyskania intencjonalnie.
Tomasz: Intelektualne słońce… Rozmarzyłem się, postawiłbym ci piwo w tym momencie.

Redaktor Portalu Ze Słuchu